do swego jaru gnał; jeden z gospodarzy, który Stawczykiem się zwał, z pachołkiem samego księcia zwąchał się i o wszystkiem, co mówił i zamierzał Hohenloe, rotmistrzowi donosił wiernie.
Wina, piwa i jadła wszelakiego było w bród w obozie pana Andrzeja, bo za wszystko płacił hojnie i sprawiedliwie, a i od upominków, znoszonych przez lud, nie mógł się junak wymigać, bo z wdzięcznem sercem przynoszono je, bez przymusu lub napomykania.
To też pan Biernacki, przytupując i podśpiewując, często powtarzał:
— Życie mamy hu-ha! Ja waszmościom powiadam, że życie primo voto!
Słowami temi wyrażał krotochwilny setnik swoje największe ukontentowanie.
— Wszystko dobre, — mruczał pan Chomiczewski, — tylko te dziewuchy...
— Cóż? Dziewuchy — jak dziewuchy, — zaprzeczał pan Kruszewski czarniawy. — Do pląsów ochocze, przytulne, śmiechliwe... Dobre dziewuchy!
— No, tak, non nego, ino stopki mają niczem łapy niedźwiedzie! Jak która ci nadepnie, przez dwa dni nogi nijak w strzemię nie wepchniesz — tak zapuchnie! Dobre, ino okrutnie ciężkie, przysadziste dziewuszki — opowiadał pan Chomiczewski przy śmiechu towarzyszy.
— Ej, milczałbyś, Chomiku! — przyskakując do przyjaciela, wołał pan Biernacki. — Na własne oczy widziałem, jakeś wczoraj ślepia przewracał do owej czarnej Żywki, wójtowej córki. A nie?! Nastrachałem się nawet, bom suponował, że to puhacz oczyskami łypie niesytemi! Cha-cha! A tom ci dojechał, brachu, primo voto!
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/139
Ta strona została przepisana.