do Brna i od obozu w pieszych iść hufcach, postąpił nieopatrznie.
Tymczasem uczynił to z rozwagą i zamiarem.
Wiedział młody rotmistrz, że wśród tłumów wszelakiego ludu, wałęsającego się dokoła obozu, ukrywali się i tacy, którzy na przeszpiegi z ramienia gnębionego przez lisowczyków księcia zakradali się pod pozorem przyjaciół wdzięcznych. Nie wątpił przeto, że jego słowa o północy już będą wiadome Hohenloemu.
— Czy pozostanie w murach i będzie się bronił, czy wyjdzie z grodu i na północ pociągnie, myśląc, że mnie zwiedzie? — pytał siebie junak. — Chyba umknie, bo bronić się mu nijak nie lza! Mieszkańcy Brna dobrze wiedzą o łagodnych obyczajach naszych i ich wiary poszanowaniu, nie będą przeto ponad miarę gorąco z księciem trzymali. Pewno, że tak, a tedy — nie zdzierży Hohenloe i w moje wpadnie ręce, a że to mu na zdrowie nie pójdzie, o tem dobrze wie stary buntownik! Suponuję, że piechotę po nocy wyśle, a sam z konnicą wyjdzie przed świtem, aby osłaniać tyły. Nijak inaczej koncypuje Hohenloe i śmieje się sobie ze mnie, za kpa mając. Niech będzie — kiep, ino gadka powiada: kiep kpa nie okpa...
Nie skończył jeszcze swoich rozważań, gdy ktoś ostrożnie uchylił połę namiotu i nagle krzyknął zdławionym głosem, bo Michałko Drzazga runął ku wejściu i stojącego na dworze człowieka za gardło ucapił.
— Kto tam po nocy się błąka? — spytał pan Andrzej.
Nikt mu nie odpowiedział, ponieważ ten, co się błąkał, ledwie zipał, zduszony mocarnemi łapskami wachmistrza, a Michałko nigdy nic nie gadał.
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/143
Ta strona została przepisana.