puścił, aż tętniła ziemia. Biegli lisowczyki niedługo, bo panowie Kruszewski i Chomiczewski osadzili na miejscu jazdę Hohenloego, dopadając i umykając, czego, jak djabeł kropidła, obawiał się stary wojownik. Rozszczepił stłoczone szeregi jego pan Andrzej, wbijając się klinem ukośnym, rozpędził na cztery wiatry, a setnie zmiatały rozproszonych, niby wicher — opadłe liście jesienne.
Zostawiwszy połowę swoich ludzi dla zakończenia bitwy, nad którą oko miał mrukliwy setnik, pan Piotrowski, rotmistrz w pięćset koni pomknął ku Prosnicy co tchu, bo wiedział, że panowie Biernacki i Jaxa-Bychowski oddawna już w ukropie są, z piechotą niemiecką się zmagając.
Jakoż tak i było.
Junacy zdołali piechurom drogę zastąpić, niepostrzeżenie zajechawszy ich od wschodu, i bez zwłoki do ataku ruszyli.
Dwa pułki piechoty, potraciwszy niemal połowę ludzi przy pierwszym gwałtownym napadzie lisowczyków, wbiegły do rowów, po wiosennych potokach pozostałych, i broniły się zażarcie, bo wiedziały, że pardonu nie dostaną, jako że nie było to w obyczaju jazdy polskiej.
Pan Andrzej, wypuścił naprzód setnię pana Walewskiego, aby po rowach przebiegła wielkim pędem, a gdy piechota z krzykiem i wyciem wymykać się z nich zaczęła, impetu jeźdźców nie wytrzymując, ogarnął ich wkoło, stłoczył, jednem uderzeniem rozbił na dwie, później na dziesięć części i wyplenił, jak ogrodnik staranny wyplenia zielska i chwasty, co na grzędach wyrosły.
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/146
Ta strona została przepisana.