Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/157

Ta strona została przepisana.

snemi rękami plon zwycięstw swoich marnowali, a sławne imię rycerskie na pohańbienie narażali.
W obozie, tuż niemal przed Koszycami, odbywało się koło, w którem wszyscy rotmistrzowie, towarzysze chorągwiani i przewódcy oddziałów ochotniczych brali udział. Panował straszny wrzask, zgiełk, szczękanie szabel, przekleństwa i wyzwiska rwały się ze wszystkich stron, a coraz głośniej rozlegały się burzliwe krzyki:
— Precz z Rogawskim! Nie chcemy Rogawskiego! My — nie żaki, on — nie mentor! Teraz wojna, więc lex silentissima pozostać musi wobec Bellony![1] Precz z hetmanem Rogawskim!
— Chcemy Kalinowskiego!
Veto! Veto przeciw Kalinowskiemu! Głosujmy na Jarosza Kleczkowskiego!
— Na stryczek Jarosza! My stoimy za Jędrzejowskim!
— Oddać buławę Janowi Kruszewskiemu!
— Cha! Cha! Chcecie wodzem mieć przemyskiego szewca?! Za Jędrzejowskim pójdziemy!
— Nie lepsza rzepa od chrzanu! Jędrzejowski wasz — to chłopski syn z Sokołowa, a pan jego we Lwowie skórę mu batogami garbował na glanc! Cha! Cha!
— Kleczkowski ma hetmanić!...
Do tej burzy okrzyków, sporów, przedrwinek zerwał się nagle głuchy ryk rogu hetmańskiego i odrazu uciszył zgiełk.

Podniósł się pan Walenty Rogawski, blady, z wargami sinemi i z wściekłością w oczach. Mówić zaczął chrapliwie, szybko, niby się obawiał, że skończyć nie będzie mu dano.

  1. Bogini wojny.