Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Idzi Kalinowski niech hetmani!
— My za Rusinowskiego gardłujemy!
— Cichajcie, psubraty, hałastro wyjąca! — zagrzmiał tubalny głos pana Jarosza Kleczkowskiego. — Tak do ładu nigdy nie dojdziemy! Czekajcie, zapytam raz jeszcze pułkownika, czy zaprawdę buławę składa?
— Składam i przysięgam, że jej nie wezmę! — odparł twardo pan Rogawski.
— Tedy, żeby sporów nie było, proponuję pułkownikiem okrzyknąć delegata królewskiego, pana Adama Lipskiego, a, gdy wojna ta do końca dobieży, w swojem kole do porozumienia dojdziemy, waszmościowie!
Inni też podtrzymali rotmistrza, a nieustępliwym tłumaczyli, że w obcej ziemi muszą przecież lisowczyki kogoś znacznego mieć nad sobą, bo wtedy poszanowanie osobliwe mieć będą u pludrów.
Na tem stanęło narazie.
Pan Andrzej poszedł do pana Rogawskiego, który po izbie chodził i ręce łamał, sycząc:
— Lipski ich do piekła zaprowadzi, bo to pachołek cesarski i królewski!
Naradzał się z panem Rogawskim młody rotmistrz i postanowili obaj, że dawny pułkownik z wojska ustąpi i z tymi, którym nie po sercu były swawola lisowczyków, do Rzeczypospolitej pociągnie.
— Jabym z tobą poszedł, Walenty, — rzekł żałośnie pan Andrzej. — Wiesz, żem dla ciebie do wojska contra woli rodziny i namowom przyjaciół wstąpił, ino nie mogę teraz, boć muszę dziewkę umiłowaną i panią Wolską z niewoli salwować. Na panu Aleksandrze polegać nie mogę, bo, słyszę, w ostatniej utarczce postrzelon srodze, bez ducha leży, miota się i bredzi...