Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

— Hm... hm!... — huknął w pustą beczkę Michałko.
— Tylko tak, chłopie! Tylko tak! — potwierdził rotmistrz. — Zapomnieli o nas rychło i niewdzięcznością karmić gotowi; jedno nam pozostaje — przypomnieć o sobie królowi, sejmowym szczekaczom, utrefionej szlachcie i innym... szczob ich czarna chworość imała, psiajuchy!
— Pfy! — zasyczał barczysty chłop, a tak przenikliwie i gorąco, że pan Andrzej z ławy się porwał, ciężki zydel dębowy schwycił i w okamgnieniu połamał go w przeogromnych, szerokich dłoniach.
Odrzuciwszy w kąt szczapy i ułamki, uspokoił się znacznie i, spoglądając na Michałka, rzekł cicho:
— Gadasz, chłopie, nie w miarę dużo i krew we mnie burzysz, niby wodę, do której kamienie rozpalone wrzucono...
Michałko podniósł ramiona, lecz pary z gęby nie puścił.
— Idź teraz i kulbaczenia doglądnij, bo na ostatnim przebiegu popręg mi popuścił... — rozkazał rotmistrz.
Pachołek zniknął za drzwiami.
Biegł do stajni i gadał bez słów do siebie:
— Nijak inaczej, psia ich, wraża krew! Szabliska w garść i na psubratów! Z kraju wyżenąć? To my dla was Turczyny, horda, albo zgoła Moskwityni lub Szwedziska? A jak co do czego, to do obozu lisowczyków, jak w dym? Oj, pokażemy my wam kłów, porwiemy na was pludry, a to i do skóry się dobierzemy!
Gniew ogarnął serce pachołka, więc nic nie mówiąc, walnął koniucha karczemnego przez łeb i pa-