aby szlachetnie urodzone panie w bezpieczeństwie do Wiednia dojechać mogły.
Pan Andrzej do drogi sporządził się szybko.
Żegnał swoje setnie, a ludzie obstąpili go i ze łzami spoglądali na rotmistrza.
Towarzysze rzucali na siebie pytające spojrzenia. Pierwszy nie wytrzymał porywczy setnik Biernacki.
— Do czorta chromego! — zawołał. — Idę ze swoją setnią z pułkownikiem do pana Żółkiewskiego.
— I ja! i ja! i ja! — odezwali się natychmiast panowie Kruszewski, Chomiczewski, Walewski, Piotrowski i Jaxa-Bychowski. — My z takimi warchołami, skurczybykami w wojsku być nie chcemy. Niech im kat świeci, a nie nam! Do wielkiego hetmana idziemy z pułkownikiem!
— Tedy spotkamy się, gdzieś pod Kamieńcem, albo w Wołoszy, a może jak Bóg da, pod Buczakiem! — rzekł pan Andrzej.
— Oby Bóg i Najświętsza Panna tak właśnie zrządzili! — krzyknęli setnicy, i, podchodząc do rotmistrza, ściskali go ze łzami i odprowadzali słowami wylewnemi.
Pan Andrzej, starszyznę pożegnawszy, chodził pomiędzy ciurów i pachołów i każdemu zosobna rękę ściskał i na wierną służbę Rzeczypospolitej błogosławił.
Skończywszy z tem, wziął na stronę pana Kruszewskiego i prosił go, aby nazajutrz udał napad, porwał marszałka Szaufburga, do Rzeczypospolitej odstawił i oddał posłowi cesarskiemu, oświadczywszy, że z rąk jakowychś złodziejaszków grafa wyzwolił.
Pan Kruszewski uśmiechnął się wesoło i rzekł:
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/161
Ta strona została przepisana.