Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/166

Ta strona została przepisana.

nemi nad głową, i nieruchoma, z falującą piersią, oczy płomienne skierowała ku wejściu.
Pan Andrzej spojrzał ku drzwiom. Na progu, niby bryła ogromna, odcinała się na tle bladego nieba potworna postać Michałka Drzazgi.
W bezruchu, wsparty potężnemi, krzywemi nogami w deski podłogi skamieniał i patrzył na dziewczynę szeroko rozwartemi, szaremi oczami, oddech wstrzymując i olbrzymią łapę do piersi szerokiej przykładając, jakgdyby zaciskał serce, które wyskoczyć chciało, upaść na ziemię i rozbić się, rozprysnąć na tysiące kawałków, odłamków, okruch drobnych.
Trwało to jedno oka mgnienie. Cyganka znowu skoczyła w tan, bo młody cygan w dłonie klaskał i w prysiudach miotał się wokół.
Wachmistrz też się opamiętał, bary podniósł i podszedł do rotmistrza.
— Jakowaś kupa mocno zbrojna wali i karocę prowadzi, pfy! — mruknął.
Pan Andrzej skinął głową i ręką namacał głownię pistoletu i rękojeść szabli, wysoko na rapciach podciągniętej.
— Idź na dwór, Michałko, i powiedz panience ukradkiem, com kazał!... — szepnął.
Drzazga odchodził dziwnie opieszale, lecz na progu przystanął i jeszcze raz się obejrzał. Skrzyżowały się, błysnęły, jak ostra stal, spojrzenia wachmistrza i koczowniczej krasawicy i tuż zgasły, bo Michałko nagle na dwór wypadł i drzwi ciężkie z hałasem zawarł za sobą.
Po chwili do gospody weszło kilku zbrojnych mężów. Na czele ich postępował młody, wyniosły, o pięk-