— Drzazga! — krzyknął groźnie pan Andrzej. — Miej opamiętanie...
Wachmistrz bary podniósł i jak zwykle prychnął:
— Pfy!
Fury taboru jedna po drugiej szybko opuszczały majdan zajazdu.
Za niemi szedł Michałko z dyszlem na ramieniu, szedł długo zapatrzony w pierwszy wóz, na którym powiewała kraśna chusta.
Wreszcie stanął, bo tabor już znikał na skręcie drogi, tonącej w lesie. Pomyślał, westchnął głośno i mruknął:
— Hm... hm...
Zawrócił nieskładnie i, przewalając się, poszedł ku gospodzie „Pod bykiem“.
Już dobre dwie godziny wygodna karoca, otoczona pięćdziesięciu konnymi hajdukami, wartko toczyła się dobrą drogą, która biegła od Esztergom do Wiednia.
Pan Andrzej z wachmistrzem jechali na uboczu, do siedzących w powozie pań nie zbliżając się wcale, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń eskorty. Jurko tylko, jako pacholik państwa Wolskich, siedział w karocy i szeptem opowiadał o wszystkiem, a niewiasty w dłonie klaskały i nawet popłakiwały cicho.
Koło Wagara kawalkada wjechała do lasu.
— Konie muszą wypocząć! — oznajmił prowadzący hajduków człowiek o twarzy, włosiem do oczu zaro-