nego człeka, który ranny leży, szukać rozkaże i swoich zbirów naśle, rychło patrzeć! Trza ukryć was tak, żeby żadne oko nie dostrzegło! Już my to umiemy!
Uśmiechnął się chytrze i mruknął:
— Cygan konia albo byka w izbie ukryć potrafi, a nikt ich nie odnajdzie. Nawykli my do tego, sposobni! A was, którzyście naszego królewicza od batogów, a królewnę od pohańbienia ocalili — pochowamy tak, że sczeźniecie, jak kamień w morzu! Oj, nie odnajdą was hajduki — zbiry bezczestne!
Jął starzec przekleństwa miotać straszliwe na głowę grafa Janosza.
W taborze rotmistrz długo siedział przy rannym wachmistrzu; miotał się chory, porywał się wstać, usiłował zedrzeć płachty, któremi miał głowę obwiązaną, bo mu szablami posiekano czaszkę całą, a i przez gębę szła rana głęboka i szeroka na dwa palce, rzęził straszliwie i coś gadał, gorączką trawiony.
Pochylił się nad nim junak i słuchał.
Były to jednak zwykłe Michałkowe pomruki: „hm... hm... pfy, pfy“ i tylko raz jeden wydało się panu Andrzejowi, że chory Drzazga wyszeptał:
— Zaza...
Ponieważ jednak Michałko powiedział to tak rzewnym i ciepłym głosem, junak ostatecznie przekonał się, że nie dosłyszał, albowiem wachmistrz nie potrafiłby z siebie tak ludzkiego dźwięku wydobyć.
— Przysłyszało mi się i tyle! — pomyślał rotmistrz. — Pewnikiem westchnął tylko głębiej Drzazga — nieborak!
Cyganie nakarmili i napoili zacną polewką winną pana Andrzeja, a junak wnet poczuł się raźniej; dawna
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/178
Ta strona została przepisana.