Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/179

Ta strona została przepisana.

siła i rozwaga powróciły niebawem i już zaczął przemyśliwać nad tem, jakiego ma fortelu się imać, aby Basię i panią matkę z niewoli wyrwać, a przy tej sposobności i pomstowania na grafie zdradliwym dokonać po sprawiedliwości.
Cyganie tymczasem, wdrapawszy się na drzewa, przeciągali sznury i rzemienie, po których, aby na śniegu śladów nie pozostawić, mieli przenieść rannego wachmistrza i przeprowadzić rycerza.
Przed południem pan Andrzej i Drzazga siedzieli w głębokiej jaskini, w zbocza górskie głęboko się wcinającej; przy rannym wachmistrzu, okładając mu rany ziołami i sklejając pociętą skórę zacierką z mąki kukurydzianej, zmieszanej z biedrzeńcem i gorzką korą wierzby, siedziała starucha-znachorka, bez przerwy mruczała zaklęcia i kadziła dymem modrzewiowym, rzucając igliwie suche na jarzące się węgle małego ogniska.
— Żyw będzie! — szeptała. — Rogatą ma duszę, nie chce ona wyjść z ciała; siła też gra w nim i wre, to śmierć się stracha i ucieka, ino zdaleka kłami kłapie i syczy... Pyrr, hurr, om, om, bohem... pyrr!
Słysząc takowe niepojęte słowa, rycerz przeżegnał się pobożnie.
Zdaleka ledwie dochodziły głosy z obozu, gdzie tymczasem zaszły bardzo ważne wypadki.
Pan Andrzej dowiedział się o tem wszystkiem wkrótce, bo do jego kryjówki przedostał się Beka ze starym cyganem, mówiącym po polsku.
— Do taboru — opowiadał starzec — przybiegł z Esztergom konny posłaniec z rozkazem grafa, abyśmy, nie zwlekając, do jego pałacu pośpieszyli, gdyż pa-