Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Obszedł cały zamek dokoła i zrozumiał, w jakiem miejscu ucieczka zostanie dokonana.
Podprowadził więc bachmaty bliżej do zamku i znów się zaczaił.
Był tak blisko, że wyraźnie widział furtkę, przez którą wyjść miała ukochana dziewczyna. Siedząc w gąszczu, słyszał płynące od zamku okrzyki, wiwaty, wybuchy śmiechu, muzykę i śpiewy.
Już się ściemniło, gdy furta się rozwarła. Trzech zbrojnych hajduków wyszło na drogę i stanęło na czaty.
— Co u biesa! — wyrwało się junakowi. — Zdrada?
Długo stali hajducy, gwarząc spokojnie, lecz wkońcu dwóch poszło w różne strony, obchodząc mur.
— Hm... — pomyślał pan Andrzej. — Jeśli tak, to i dobra!
Podczołgał się na skraj lasu i tuż naprzeciwko siedzącego hajduka czekał na chwilę sposobną.
Mróz zaczął dokuczać coraz silniej, więc stróżujący drab rusznicę do muru przytknął i zaczął biegać i skakać, odcierając ręce i zziębnięte policzki. Zbliżył się do lasu, gdzie wiatr nie tak ostro smagał, lecz w tejże chwili, fiknąwszy w powietrzu i nie zdoławszy wydać okrzyku, zduszony za gardło, zniknął w krzakach.
Pan Andzej w okamgnieniu związał go rzemykami, wcisnął w gąszcz i śniegiem przysypał. Skończywszy z tem, już spokojnie wyszedł na drogę i poszedł na prawo, niosąc rusznicę na ramieniu. Na spotkanie mu szedł, przeskakując z nogi na nogę dla rozgrzewki drugi hajduk. Rotmistrz śmiało sunął ku niemu, słysząc, że ten pokrzykuje wesoło, biorąc go za jednego z towarzyszy.
O kilka kroków od hajduka skoczył pan Andrzej naprzód, zdusił, obalił i związanego w krzakach ukrył.