Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/184

Ta strona została przepisana.

— No, teraz na trzeciego kolej i — spokój będzie, jak makiem zasiał!
Przypomniawszy sobie wesołą twarz setnika Biernackiego, z uśmiechem dodał:
Primo voto!
Istotnie wkrótce na drodze przed boczną furtą pałacu grafa Janosza Seczeniego zapanowała cisza.
Spętani hajducy leżeli w haszczach przysypani śniegiem, a na skraju lasu siedział na pniu, ukryty w cieniu barczysty, rozrosły na podziw samotny strażnik w czapie z barwami dworskiemi, trzymający rusznicę w ręku.
Przed północą furta uchyliła się ostrożnie. Jakiś człek o twarzy wąskiej wyjrzał podejrzliwie, później wyszedł i ręką skinął.
Dwie postacie drobne, wiotkie, w krótkich półkożuszkach i czerwonych butach z cholewkami wybiegły na drogę i oglądały się bojaźliwie.
Rotmistrz skoczył ku nim i padł do nóg, wyrzucając słowa gorące, bezładne:
— Basieńko!... krocie!... serce wybolało... Pani matko!... dobrodziejko... do śmierci sługa wierny... syn oddany... Basieńko!... luba zazulo!... kwiecie cudne! Jurku... bratem mi jesteś! Matko Przenajświętsza!... Jezusie umiłowany!... oszaleję... W konie!... w konie!
Wyprowadzono bachmaty zziębnięte, szronem okryte...
Jeszcze chwil kilka i — rozległ się cichy tupot kopyt czterech wierzchowców, a oddalał się coraz bardziej od zamku Gonösz, aż zamarł za lasem, gdzie się krzyżowały drogi, biegnące na Wiedeń, Turocz i Koszyce.
Dopiero w Lugoszy, w karczmie dał popas ludziom i koniom pan Andrzej.