Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— Do pana komendanta... hm... po potrzebie wielkiej... pfy! pfy!
— No! Gadaj-że, Michałko! — zawołał zaciekawiony rotmistrz.
Chłop z wielkim rozpędem runął, jak długi, do nóg pana Andrzeja i przyciskając się twarzą do jego kolan, ryczał:
— Ja bez owej Zazy, cygańskiej dziewki, żyć nie mogę! I ona też beze mnie... Pokornie proszę o zezwolenie, aby... pfy! ksiądz nauczył i okcił ową Zazę, jako że poganka jest, a potem... potem... hm! hm! Jegomościu... mój jegomościu... stułą związał... bo nie życie mi bez niej... nie życie!...
Ryczał i łzami zalewał się wachmistrz mocarny.
Zdumiony rotmistrz z ziemi go podniósł i rzekł poważnie:
— Kiedy tak, to uczynię, czego chcecie oboje!...
Drzazga wyprostował się i już nic nie mówił, tylko w oczy komendanta patrzał błagalnie, a po sinej jeszcze, świeżej bliźnie ściekały mu ciurkiem łzy.
Uśmiechnął się pan Andrzej i spytał:
— Takżeż okrutnie miłujesz ją, chłopcze?
— Hm... hm! — ryknął Michałko tak głośno, że pan Michał aż uszy zatkał.
— A co będzie, gdy dzieci czarne na gębie zrodzicie? — spytał szeptem rotmistrz.
— Pfy! Pfy! — parsknął Drzazga, lecz wnet cichutko śmiać się począł i zapłonione, szczęśliwe oblicze w łapach przeogromnych ukrył.
— Śpieszy się chłopu przed nową wojną! — zauważył pan Michał, gdy wachmistrz odszedł.
— Gdzież tam! — odparł syn. — Słaby mocno jest,