Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/28

Ta strona została przepisana.

szył białe oczy okrągłe i stał, patrząc na junaka. Lecz zuchwały, ohurny[1] to był szlachcic, do zwady skory i łakomy, więc szepnął wężowym sykiem:
— Pokora cię opadła? Tchórz obleciał?
Pan Andrzej głowę podniósł i długo przyglądał się warchołowi. Nagle parsknął śmiechem i zawołał wesoło:
— Hej! Hej! Guza waść szukasz? Bo oto, jako widzisz mnie tu przed sobą, mógłbym wstać, obrócić tobą jak frygą i o ścianę machnąwszy, na placek urobić, jak mi Bóg miły! Niech-no towarzysze potwierdzą!
— Osiłek to mocny, jak żaden inny! — rozległy się głosy pułkowników. Gdyby on przez waszmość pana ciężką szablicą przejechał od czapy, toby mu brzeszczot dopiero na siodle stanął, a może dalejby poszedł! Kto tego junaka nie zna?! Ho! ho! ho!
Pułkownicy ryknęli śmiechem i krzyczeli:
— Porwałeś się, waść, jak Danucha na niedźwiedzia!
— A ja taki na waszmość pana życie nastawać nie będę! — odezwał się rotmistrz, gdy się uciszyło nieco w izbie. — Coś mi się widzi, że po dobremu przecie żyć będziemy i moje rationes do głowy weźmiesz, waść. Z czystego bowiem i miłującego ojczyznę serca płyną, tak mi dopomóż, Boże!
Pan Wolski zmieszany usiadł i szeptem z Radułą rozmawiać zaczął.
Pułkownik Rogawski wkrótce przywołał obecnych panów do dalszych obrad.

Długo deliberowano nad tem, że należy posłuch dać słowom wielkiego hetmana koronnego, pana Stanisława Żółkiewskiego, który coraz częściej przestrzegał

  1. Ohurny — pełny pychy.