Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/29

Ta strona została przepisana.

i napominał, że groźne chmury nadciągają od Stambułu i od Nohajców, że crimen acerrimum widzi w rozprószeniu sił zbrojnych Rzeczypospolitej, wyczerpanej wojną szwedzką i długotrwającem zmaganiem się z Moskwą.
Gorąco i niemal ze łzami w oczach i głosie prawił o tem rotmistrz Stanisław Krupka, przed dwiema niedzielami dopiero z obozu hetmańskiego przybyły.
Szczere to było i ogniste przemówienie, a może też ciche, rozwagi pełne słowa młodego Lisa do rozumu tego i owego z obecnych zapadły głęboko, bo milczeli i protestów nie zanosili, ani graf Althann, ani przebiegły, w naradach wprawiony od lat długich, sędzia Humanay, a nawet biały, jak mleko, pan Wolski zuchwały. Siedzieli wpatrzeni w stół i milczeli.
— Jakożeż postanowicie, waszmościowie, co do Wołoszy?... — zaczął hospodar Raduła, lecz pan Wolski spojrzał na niego surowo i mruknął tak, aby go wszyscy słyszeli:
— O Wołoszy — później, teraz należy całą causam ab ovo przejrzeć i pod namysł rozważny wziąć, aby justitiae atque saluti patriae uszczerbku nie przysporzyć...
— Toś mi druh i brat! — zawołał pan Andrzej Lis i, nim się kto spostrzegł, porwał białego szlachcica w ramiona, do szerokiej piersi jął przyciskać tak ochoczo, iż rzekłbyś, jakaś szmata długa a wąska plącze się i miota w mocarnych ramionach junaka.
Pan Walenty Rogawski uśmiechnął się pod wąsem i rzekł:
— A uważaj, Jędrku, abyś imć panu Wolskiemu grzbietu nie przetrącił nieopatrznie!