soko w powietrze i gruchnęła o ziemię, a później obaliła konia jednym zamachem.
Oszołomiony towarzysz, jak nieżywy, leżał w kałuży, która się uzbierała po ulewnej nocy, i nawet nie jęczał.
Tymczasem rotmistrz roztrącając bachmatem cofających się przed nim jeźdźców, podjeżdżał do tego lub owego i po gębie prał, mrucząc przez zaciśnięte zęby:
— Wojsko musi gloriam dawną uzyskać, świetnością się okryć, wzorem być dla innych, co z karbów posłuchu się rwą, jak źrebięta niesforne i nierozumne, a wy stante pede prześmieszki, dykteryjki, pogróżki i rokosz czynicie?! Poczekajcie-no, psie syny, ja was moresu nauczę! Jeszcze raz uczyńcie tak, jako przed chwilą było, a każdego piątego po wierzbach i lipach przydrożnych porozwieszam, — szmaty niegodne!
Gdzieś od lewego skrzydła rozwiniętej na błoniach chorągwi łuńskiej rozległy się głośne okrzyki.
Pan Andrzej, ściskając konia ostrogami, pomknął w tamtą stronę. W ręku trzymał obuszek, który obracany w krzepkiej dłoni, warczał przeciągle.
Nagle zdarł cugle. Usłyszał junak gromkie wiwaty:
— Niech żyje rotmistrz Lis! Żyć i umierać z nim!
Pan Andrzej stanął przed szeregiem, z którego natychmiast wyjechało dwóch dziarskich młodzianów. Wymachiwali czapkami i pokrzykiwali ochoczo. Szczere, śmiałe twarze, roziskrzone oczy, rozwiane, zwichrzone czupryny i rycerska postawa podobały się rotmistrzowi.
— Cóż się tak drzecie, jakby was, za przeproszeniem, ze skóry obłupiano? — spytał, mrużąc oczy.
— Z radości to wielkiej, że pod prawdziwym komen-
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/41
Ta strona została przepisana.