Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/43

Ta strona została przepisana.

kownika Rogawskiego w sześćdziesiąt koni. Coprawda suponowałem, że na Turczyna pociągniemy, no, ale skoro rozkaz, to — rozkaz, będziemy rokoszan węgierskich i czeskich rąbać! Dla serpentyn to jeden bigos! A z takim komendantem, za pozwoleniem, jak pan rotmistrz, to i prawdziwej wojenki zażyjemy, spero et non dubio.
— Łacinista z waści, jak widzę, tęgi — zauważył pan Andrzej, z radością przyglądając się obydwu młodzieńcom.
— W szkole ojców jezuitów byłem już in suprema — odpowiedział pan Chomiczewski chełpliwie. — Razem z tym oto towarzyszem, imć panem Onufrym Biernackim, studemus jurisprudentiam atque artem administrandi.
— Chwali się to waszmościom! — uśmiechając się życzliwie, powiedział rotmistrz. — Tylko... jak tam co do szabelki? Hę?
— Próbowaliśmy tego na łbach karczemnych rycerzy z pod ciemnej gwiazdy, poprawialiśmy, czegośmy nie dorobili, na ścierwie szwedzkiem na Inflantach, ano i na Dzikich Polach machało się szabliskiem przez rok bezmała... — odpowiedział pan Biernacki.
— Ho! ho! Proszę? To i na Dzikich Polach wojenki zażyliście? — pytał zaciekawiony pan Andrzej.
— A zażyliśmy! — zawołał pan Chomiczewski. — Mamy tam znajomków, pułkowników chorągwi kniaziów Ostrogskich. Tam to wojna! Mirabile dictu, jak na odpust się jedzie!...
— Hej! — przerwał mu z zawadjacką miną pan Biernacki. — Jary, oczerety, stepy, wartki rzeki bieg, ciemne niebo i gwiazdy srebrne, jasne, bliskie...