Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/45

Ta strona została przepisana.

— Trzymaj bachmata! — krzyknął pan Andrzej do Michałka, jadącego za nim.
Zeskoczył z kulbaki i, przeciąwszy drogę biegnącemu tłumowi, który wymachując rękami, bezradnie ścigał powóz, dopadł, umocował się dobrze na nogach i szybkim ruchem, chwycił za tylne koła.
Tłum osłupiał na widok tego co się stało.
Głowa rycerza znikła wśród dwóch zwałów naprężonych mięśni, kark pokraśniał, nabrzmiewając krwią, a nogi, niby wyrastające z ziemi mocne pnie dębowe, zesztywniały w bezruchu.
Konie stanęły dęba i rwały się, nie mogąc ruszyć z miejsca nagle wrosłej do ziemi karocy.
Drzwi szybko się rozwarły i dwie strojne niewiasty szczęśliwie zeskoczyły na bruk, blade i drżące.
To widząc, pan Andrzej nagle puścił koła. Konie, zerwawszy karocę, potknęły się i padły, plącząc się w postronkach. Nadbiegł stangret, który spadł był z kozła; przechodnie chwytali zaprząg za uzdy.
— Jak mamy dzięki nasze wyeksprymować waszmość panu, naszemu szlachetnemu salvatorowi... — zaczęła śpiewnym głosem starsza niewiasta, już niemłoda, o obliczu poważnem, dostojnem a słodkiem.
— Czy aby waćpaniom żadnej krzywdy ów casus nieszczęśliwy nie uczynił? — pytał rotmistrz, zdejmując czapkę i obciągając sobie krótki kabat, jaki zwykł był nosić w mieście.
— Nic się nam nie stało, ino lęk jeszcze napełnia serca — odparła i nagle spostrzegła, że kawaler stoi, jak posąg, wpatrzony w coś, co się kryło za jej plecami.