Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— Ależ w gorącej wodzie kąpany ten rycerz! — pomyślała pani Wolska. — Rwie z kopyta, jakgdyby nic... Ognisty kawaler... a na Basię okiem niesytem łypie, niczem wilk na jagnię!... Hm... hm!...
— Odprowadzę waćpanią dobrodziejkę i jej nadobną córę, która zadaje kłam twierdzeniu pogan, że Wenus, zrodzona z piany morskiej, wszystkim białogłowom w piękności przoduje... — zawołał pan Andrzej, w pannę Basię wbijając oczy, niby grot spisy kozackiej.
— Co też waćpan mówi!... — szepnęła panienka, rumieniąc się prześlicznie.
— Bardzo pięknie i gładko wyraziłeś zachwyt swój, rycerzu, — uśmiechnęła się pani Wolska. — Będziemy ci wdzięczne, jeżeli przewodnikiem naszym zostaniesz łaskawie, albowiem od dziś dopiero jesteśmy w Braiłowie i nie wiemy, gdzie znaleźć mamy kwaterę hrabiego Althanna; miałyśmy odwiedzić go, ponieważ z małżonką jego znajomkami jesteśmy z dworu najjaśniejszego pana, króla jegomości. Pismo od niej do grafa przywiozłyśmy...
— Ja panie dobrodziejki doprowadzę choć na skraj świata! — wybuchnął pan Andrzej i natychmiast tak przemyślnie się ulokował, że ujął pod ramię dostojną panią Aleksandrową, a pannę Basię za rączkę ostrożnie wiódł, mówiąc:
— Baczcie pilnie, waćpani i waćpanno, aby nóżek nie urazić o te przebrzydłe kamieniska braiłowskie! Ohydny tu bruk! przeohydny!
Długo jeszcze prawił, pannie do ocząt zaglądając coraz ogniściej, a sam tego nie spostrzegając, z wielkiej ochoty coraz goręcej przyciskał do piersi ramię