Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/54

Ta strona została przepisana.

kabatu schwyciwszy, urywanym głosem krzyczał urągliwie:
— Frant z ciebie! Frant nielada! Wyzbyć się połowy ludzi? Pomniejszyć chorągwie? Teraz, gdy nas na zagładę do cesarstwa król posyła? Niedoczekanie! Niedoczekanie! Musimy brać każdego, kto do nas przystać pragnie! Każdego, powiadam! Pod znakami mamy cztery tysiące chłopa, to — mało, przebóg, mało! Musimy mieć w dwójnasób, w troje, albo więcej liczniejsze chorągwie. Wtedy nikt o zagładzie lisowczyków myśleć nie waży się, bo my zagładę zgotujemy niedruhom swoim! My wonczas zaśpiewamy, co zechcemy, i pod naszą śpiewkę tańcować zmusimy cesarza i jego hetmanów! Tak-to bracia, przyjaciele, waszmościowie!
— Tak! Tak! Dobrze mówi Rusinowski! — przytaknęli inni chórem.
To słysząc, pan Rusinowski, który lubił pana Andrzeja, znowu przemówił już spokojniej, guzy rotmistrzowego kabata puściwszy:
— Lisowa rada dobraby była, gdyby król do zagłady naszej rozumem swoim nie doszedł. Teraz inne circumstantiones i inny na nie powinien być respons!
Pan Andrzej milczał, bo i sam pojmował, że rotmistrz mądrze doradzał. Zasmucił się jednak, gdy pan Walenty Rogawski nogą tupnął i rzekł, ponuro patrząc na wszystkich:
— N-no, teraz to już ja pokażę, co umieją lisowczyki! Byli dla króla i panów kamykiem, teraz głazem ciężkim spadną!
— Walenty! Bracie... — zaczął pan Andrzej.