Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/56

Ta strona została przepisana.

i z owych iskierek niebieskich w oczętach, co jak turkusy najzacniejsze, perskie!“ Śliczności moje!
— Panie Andrzeju! — upominała zapłoniona panienka i oczy białemi rączkami wstydliwie zasłaniała.
— To rzeka tak szepce, nie ja, dalibóg! — przekomarzał się junak.
— A panu to nic z urody mojej, o jakowej Bug tak pięknie śpiewa? — pytała panna Basia, śliczne usteczka kapryśnie wydymając.
— A jakże! — oburzał się pan Andrzej. — Ja to inaczej mówię, niż rzeczny wart. O, inaczej!
— Jakżeż to inaczej? Może co złego, broń Boże! — udając wylękłą, pytała panienka.
— O, inaczej! — droczył się rycerz.
— Jakżeż to? Widać — źle, skoro pan Andrzej powiedzieć nawet nie śmie... — mówiła, niby ze smutkiem w głosie.
— Mówię do siebie tak: Homerus — kiep! Wergiljusz — kiep! Owidjusz — kiep! Bo, gdyby widzieli pannę Basię, toby o niej tylko pisali, a nie o Juno, Afrodyte, Wenus, Dido i innych starych babach, które ktemuż dawno pomarły! Napisaliby, że liczko panny Basi — to miesiąca srebrnego oblicze; oczki — dwie niezabudki, rzucone do serca; usteczka — dwie czereśnie, słodkie, wonne; warkocz i te loczki — złota struga promienista; szyjka...
— Panie rotmistrzu! — wyciągając ręce, niby się broniąc, wołała panienka, rozpromieniona i zmieszana.
On zaś prawił dalej, a coraz goręcej, aż w szept przechodziła mowa kawalera: