Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— A gdybyś kazała mi skoczyć w ogień, morze przepłynąć, w pojedynkę na hordę uderzyć — uczyniłbym bez namysłu, dziewczyno najsłodsza, najmilsza, koch...
Panna Basia w tem miejscu zatykała uszka różowemi paluszkami i, tupiąc stopkami, wykrzykiwała:
— Nic nie słyszę! Nic nie słyszę! Nic nie słyszę!
Jednak, widocznie, usłyszała wkońcu, bo oto zaczęli nazywać siebie nieco inaczej. Narazie on mówił: „panno Basieńko“, a ona do niego — „pan Jędrek“; potem on szeptał: „Basiuchno“, a ona — „Jędruś“; gdy zaś minął tydzień — stróż nocny, Wasyl Goniaj, obchodzący dzielnicę przy rynku położoną, wpobliżu zajazdu Grocholca, stanął pewnego wieczora w niepewności. Ujrzał bowiem barczystego, rozrosłego nadmiernie młodziana, który cisnął do piersi przechyloną z okna postać niewieścią i nic nie mówił, ino całował, całował, aż echo tłukło się w pustej ulicy.
Nie wiedział Wasyl, co ma robić: wołać na pomoc, czy milczeć, bo to ani rabunek, ani mord, ani ogniowa potrzeba, ino co?
Długo myślał nad tem, ale przypomniał sobie młode lata, jakąś tam Maruśkę czy Hapkę, pogłaskał siwą brodę kłaczastą i poczuł nagle, że się straszliwie, do cna się zestarzał.
Ckliwo mu się zrobiło na sercu i w dołku.
Westchnął raz jeszcze i prosto, prościuteńko podążył do Abramka — szynkarza. Tej nocy kołatką więcej nie turkotał i nie pokrzykiwał.
Upił się i spał w kleci, tuż przy szynku Abramka — Żyda.