Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/65

Ta strona została przepisana.

ków ramy z malowidłami panów w zbrojach i hełmach i pań w forbotach i obcisłych, ciemnych sukniach, z krzyżami na złotych łańcuchach, kawałki szkła, odłamki wszelakie zaścielały posadzkę.
Kilku drabów ze śmiechem wlokło z bocznej izby jakieś niewiasty, a trzech innych z szablami w ręku nacierało na sędziwego starca, który bronił się ciężkim koncerzem.
Starzec wołał, błyskając oczami:
— Zdrajcy ojczyzny, zakało narodu polskiego! Zginę, ale nigdy się nie poddam łotrzykom!
Zginąłby niezawodnie, bo koncerz, przydługi i ciężki, nie nadawał się do dobrego cięcia w ciasnocie, lecz pan Andrzej huknął z całej siły!
— Stój! Gadać, kto napad uczynił?
Opuściły się szable i wszystkie oczy skierowały się na niespodziewanie zjawiającego się rycerza.
— Ratuj nas, szlachetny człowieku! — wołały przerażone niewiasty.
Pan Andrzej stanął pomiędzy starcem, trzymającym koncerz nad głową, a napastnikami i jeszcze raz spytał:
— Gadajcie, coście zacz?
— My z wojska lisowskiego, chorągwi pana Mszałskiego towarzysze — odpowiedzieli. — Po spyżę i obrok przybylim, a ten oto sknera za nic nie daje, więc bralim, sami bralim!
— Precz stąd! — krzyknął rotmistrz i nogą tupnął.
— Taki to rozkazuje! — zaśmiał się jeden. — Na rozkazywanie chyży, jak trzmiel na miód... Hej, ustąp, bo oberwiesz!
Pan Andrzej wypalił do draba z pistoletu i krzyknął: