Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/67

Ta strona została przepisana.

miczewski i milczący Michałko Drzazga, zupełnie już udobruchany i wesoły po swojemu, bo mruczał pod nosem:
— Hm... hm...
A czynił to tak, jakgdyby do pustej beczki ktoś huczał dla uciechy.
To też rad był pan Andrzej, że Małopolskę wreszcie opuściło wojsko, chociaż razem z ziemią polską pożegnał miłość swoją, bo panna Basia Wolska z matką po tej stronie Tatr pozostała.
Na przełęczy, skąd po raz ostatni rzucił rycerz tęskne spojrzenie na góry i łany ojczyste, wzdychając głośno, na pniu smrekowym wyrżnął nożem w korze serce i w niem dwie litery: „A i B“.
— Kiedyż obaczę cię, umiłowana dziewczyno? — myślał junak. — A może nigdy już nie ujrzę ciebie, nie usłyszę głosu słodkiego, nie dotknę twoich warg wiśniowych?
Zmarkotniał doreszty młody rotmistrz, na konia wskoczył i jął doganiać chorągiew, bo wysforowała się daleko naprzód.
Jednak miał teraz spokój w duszy pan Andrzej, bo nie słyszał skarg Polaków na swawolę zuchwałego wojska. Tu, za rubieżą polską, wszystko stało się jasne i proste. Węgry bunt podnieśli przeciwko prawowitemu władcy, katolickiemu cesarzowi Ferdynandowi, któremu lisowczyki w sukurs śpieszyli. Znaleźli się przeto w kraju wrogów, gdzie można było pohulać i na prawo pisane nie oglądać się zbytnio.
Tedy, namyśliwszy się dobrze, poweselał rotmistrz ostatecznie, a ponieważ szedł z chorągwią przed całem wojskiem, hulał, jak mógł, bo tu i ówdzie napo-