Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Józefa Kopcia, który na Chruścicach pod Lublinem siedział. Później jednak ów Chruścicki Aleksander wodził kupę swawolną, łupiestwem się wsławił aż do lisowczyków przystał, gdy nad nimi na Rusi pan Czapliński hetmanił.
Oddziałek stanął, a gdy chorągiew łuńska już na dolinę schodziła, napad uczynił nagły na Silkowo, mordując wszystkich bez różnicy wieku i płci.
Hałas i strzelanina doszły uszu pana Andrzeja, więc, posławszy chorągiew naprzód, sam z setnią pana Bartłomieja Chomiczewskiego, „Chomikiem“ powszechnie zwanego, powrócił i do miasteczka wpadł, myśląc, że to Gaborowy podjazd karał mieszkańców za pokorę przed Polakami.
Zrozumiawszy, kto takowe larum uczynił, poszukał pana Chruścickiego i krzyknął:
— Ściągnij-no ludzi swoich, asan, bo mam do oznajmienia rem magni valoris. A śpiesz się, śpiesz!
Chruścicki kazał wsiadanego otrąbić, a gdy ludzie jego pędzili ze wszech stron do szeregu, rozległa się gęsta strzelanina od strony zameczku i głośne krzyki.
— Co to? — zapytał rotmistrz.
— To ludzie moi zdobywają zamek, bo w nim lutry czy jakie inne kalwiny się ukryły, więc wyżenąć ich chcemy — odpowiedział z krzywym uśmiechem pan Chruścicki i dodał: — Z nami to nie żarty!
Rotmistrz, zwracając się do pana Chomiczewskiego, krzyknął:
— Pędź-no, waść, tam, napadających wyłap i powieś, dla przykładu innym, aby wiedzieli, że nie lza ludzi turbować, gdy wrogowi obiecane były, za jego pokorę i spokojność, nietykalność i bezpieczeństwo!