Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/71

Ta strona została przepisana.

z procy wyleciał, a Michałko Drzazga mruknął niezwykle głośno: „pfy!“
Chruścicki zerwał się z ziemi i z pistoletu do rotmistrza strzelił, lecz ktoś ze swoich mu ręką podbił, więc chybił i zmykać począł. Rotmistrz dogonił go, za kołnierz ucapił i trzymał, uniósłszy nad ziemią wierzgającego nogami zbójnika.
Wkrótce powrócił pan Bartłomiej Chomiczewski i z uśmiechem, który nigdy z jego rumianej, czerstwej twarzy nie schodził, relację zdawał rotmistrzowi:
— Już tam cicho, jakby makiem zasiał! Właśnie na bożnicę napad czynili i rabunek, ino o krzyż srebrny luterski bili się ze sobą. Modo artis wszystkich pobrałem i obwiesiłem wedle rozkazu et pro summa iustitia — nie neguję!
— Dobra! — rzekł pan rotmistrz. — A teraz, waść, pośpieszaj i, tego draba do tamtych dla kompanji dodawszy, doganiaj nas!
Setnik przez siodło sobie Chruścickiego przerzucił i odjechał; pan Andrzej zwrócił się do ludzi watażki i krzyknął:
— Biorę was do swej chorągwi, a czuj duch u mnie, bo jakgdyby co, na stryk, na stryk, psubraty, szczob wam czort w oczy zahlanuł! Za mną!
Konia młyńcem okręcił i pomknął wcwał.
Setnia i Chruścickiego ludzie nadążali za nim, co koń wyskoczy.
Ostatni jechał Michałko Drzazga, łakomie spoglądał na karki trzęsących się przed nim na kulbakach nowych jeźdźców i mruczał:
— Hum!... hum!...
Dogoniwszy swoją chorągiew tuż przed górami,