łyskujące na spadzistej hali. Dotarli do ogni; paliły się przy schroniskach pastuchów węgierskich.
Jeden z towarzyszy łuńskich po węgiersku gadał potoczyście, więc jął pastuchów wypytywać, czy nie widzieli wojsk lub ludzi, włóczących się po górach.
Nikogo jednak, jak mówili i przysięgali, nie spostrzeżono ani w dolinach, ani na przełęczy Gizy, bo, jak słychać, całe wojsko pod Wiedniem stoi, a i Rakoczy tam ze swojemi pułkami pociągnął.
Gdy powtórzono to rotmistrzowi, kazał jechać zpowrotem do obozu.
Wszystko wydawało się być pomyślne i zgodne z wieściami, posiadanemi przez hetmana, a jednak spokój nie powracał do serca. Jakieś przeczucie złe zimnym strumykiem sączyło się do piersi i mózgu.
Zatrzymał pan Andrzej podjazd, z konia zeskoczył i jął się wdrapywać na strome spychy górskie. Długo szedł, aż dotarł do szczytu.
Stanął i nadsłuchiwał.
Ludzie jego widzieli zdołu ogromną, barczystą postać rotmistrza. Stał z opuszczoną nisko głową, prawie nie oddychając i wytężając słuch i wzrok. Nikogo dokoła nie było, żaden szmer ani odgłos kroków ludzkich nie dochodził go.
Umiał słuchać, patrzeć i węszyć pan Andrzej Lis. Zagończyk bowiem to był sławny, po stokroć wypróbowany w ciężkiej wojnie na Rusi, czujny jak ryś, przebiegły niczem lis.
Stał teraz w tych nieznanych górach, wpatrzony w mrok, zasłuchany, zaczajony, coraz bardziej niespokojny, chociaż nic nie widział i nie słyszał, bo żaden dźwięk nie mącił ciężkiej, snem zmożonej ciszy dolin
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/75
Ta strona została przepisana.