górskich i tych wierchów zamarłych od wieków, może od dnia stworzenia świata.
Żaden odgłos nie dochodził do słuchu rotmistrza, a jednak junak z trwogą wyczuwał całą istotą swoją obecność kogoś, kto się zaczaił wśród roztoków i rozpadków skalnych, w ciemnej głębi jarów, w sieci szczelin i wyrw przepaścistych.
Zajrzał wszędzie wokół pan Andrzej, lecz nikogo nie znalazł.
Powróciwszy do oczekujących go ludzi, wsiadł na koń, lecz nagle wyprostował się i jął nadsłuchiwać. Od zachodniej strony dochodził go wyraźny odgłos kopyt końskich i dzwonienie podków na kamieniach.
Wprowadził i ukrył w bocznym jarze swój podjazd, a sam za wielkim głazem się przyczaił i czekał.
Z poza załamania doliny wywinęło się nagle kilku jeźdźców.
— Stój! — krzyknął rotmistrz, zagradzając im drogę koniem. Na ten okrzyk cały podjazd wybiegł z jaru, trzymając pistolety w pogotowiu.
— Co za ludzie? — rozległy się pytania po polsku.
— Lisowczyki! — odparł pan Andrzej.
— Toż i my — lisowczyki — padła odpowiedź i do rotmistrza zbliżył się wysoki, chudy jeździec na dużym, długogrzywiastym bachmacie.
— Idzi Kalinowski! — zawołał junak. — Skąd, waćpan, tu?
— Jutro idę w przedniej straży — odpowiedział rotmistrz Kalinowski. — Na podjazd chodziłem, chociaż wieści mamy dobre, że w spokoju przez te góry przebrniemy, ale wojna — nie żarty! Chodziłem na podjazd... Prawdę mówiono, iż nikogo tu niema...
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/76
Ta strona została przepisana.