— Nikogo... — powtórzył pan Andrzej, jak echo, i szepnął: — Jakoś troskam się o jutro...
— I ja też... — szeptem odpowiedział pan Kalinowski, stary rotmistrz lisowski, od pierwszych dni chorągwi w wojsku tem służący.
Powracali razem w milczeniu pogrążeni i w trosce niepojętej.
Ze szmerem latały chyże nietoperze, gonione przez lelka śmigłego, który miotał się niewidzialny w mroku nocy.
Nazajutrz rano, ledwie pierwsze błyski słońca szkarłatem i złotem obryzgały zębate szczyty gór, wznoszących się przed obozem lisowczyków — zatrąbiły trąby i zgrzytnęły piszczałki po chorągwiach, w dolinie zebranych.
Kopnęło się wojsko co tchu do szybkiego spożycia polewki porannej, którą ciurowie warzyli w saganach, dorzucając do nich łamańce z suchych podpłomyków,[1] a w mig potem druga zagrała pobudka, więc konie kulbaczyli, skórzane torby dwuboczne i sakwy płócienne na szkapy juczne wkładali. Działo się to szybko, sprawnie, jak zwykle u jazdy polskiej, więc gdy wyjechał pan Walenty Rogawski na wzgórze niewysokie, a z nim najstarszy z rotmistrzów i namiestnik pułkowniczy — pan Jarosz Kleczkowski, dalej — delegat królewski, pan Adam Lipski, strażnik oboźny imć pan
- ↑ Placki żytnie.