Krupka, kapelan — mały, szczupły, nędznego ciała a ducha gorącego i bez ustanku wzniosłego, franciszkanin z Konojad, ksiądz Wojciech Dembołęcki w ornacie, z krzyżem i kropidłem, które za nim niósł towarzysz zielonej chorągwi, pan Ruffin, roty stały już na swoich miejscach, do pochodu sporządzone.
Uszykowały się więc po czterech w rząd hufcami zwartemi, a za niemi ciurowie obozowi, luzaki prowadząc po trzy na każdego. Przed chorągwiami stali na uboczu rotmistrzowie, zwrotem ku szeregom, a przed setniami — setnicy, też bokiem konia ku ludziom swoim zwróceni. Na końcu — tabor, ze szkap jucznych złożony.
Patrząc na wszystko, co się działo, dziwował się pan Andrzej Lis, stojący przy łuńskiej chorągwi, i głową kręcił.
— Hej, hej! — mruczał do pana Biernackiego, pierwszą setnią dowodzącego. — Nowy ład, czy co? Jakżeż tak?! We wrażej jesteśmy krainie, gdzie, może, tego dnia jeszcze znaczna bitwa wypadnie, a tu taka wystawna parada, niby na popisie, surmy, aż trzy pobudki, tumultu, krzyku, gwaru tyle, że chyba w Wiedniu słychać!... Nie tak chadzaliśmy na Rusi, nie tak pod Chodkiewiczem skubaliśmy Szwedów, a pod Potockim — Tatarów! Oj, nie tak! Zgoła inaczej, a, widzi mi się, — lepiej!...
Umilknął, bo ksiądz Dembołęcki krótką mszę cichą odprawiać zaczął, wojsko krzyżem przeżegnał i elokwentnie przemówił, oczy ku niebu wznosząc i chude dłonie mocno do piersi przyciskając.
— Bracia w Chrystusie Panu, Zbawicielu naszym najmilszym! Stojąc na niepochybnej prawdzie słów
Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/78
Ta strona została przepisana.