Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/91

Ta strona została przepisana.

— Szkoda... oj, szkoda! Jakżeż ja bez ciebie białogłowom na oczy się pokażę?! Zaturkają mnie i śluzami, już widzę, do kości przesączą...
Ucałował rotmistrz pana Wolskiego w ramię i szepnął, mocno rozczulony:
— Wielce mi szanownej, sercem oddanem miłowanej małżonce waszmości rąk ucałowanie pokorne zasyłam i od Boga błogosławieństwa wszelakie...
— No, a co mam Baśce o tobie, panie Jędrku, gadać? — spytał, mrużąc oczy, szlachcic. — Z tem chyba będzie causa gravissima!
Pan Andrzej jął w palce trzaskać i głową kręcić, ale namyślił się rychło, bo w dłonie klasnął dwa razy, a gdy do izby wpadł Michałko Drzazga, zawołał:
— Przynieś-no mi ową sakiewkę z safjanu czerwonego, cośmy to pod Brianskiem na bojarze usieczonym zdobyli, a migiem! a migiem!
Michałko wybiegł, a powróciwszy, położył na stole sporą kiesę, z czerwonej, połyskliwej skóry uszytą misternie, a ciężką bardzo.
Junak supełek odciągnął, cienkie rzemyczki rozwiązał i worek nad stołem trzymając, do góry dnem przechylił. Wysypały się na blat dębowy, gładko heblowany, zaponki zacne, drogiemi kamieniami wysadzane, pągwice z krwawników, turkusów, szafirów i zielonych, jak ślepia żbika, szmaragdów, guzy złote, ciężkie z iskrzącemi się diamentami, ułamki złotych główni noży i szabel, utykanych barwnemi kamykami wielkiej wartości.
Pan Wolski aż po bokach się macał, na takie bogactwo spoglądając z podziwem.
— Ależ, panie Jędrku, — zawołał, — za takowe pre-