Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Rzeż i powódź krwawą ujrzała równina węgierska.
— Ratuj! — zawołał Rakoczy, w rozpaczy przypadając do Aghar-baszy, który przywiódł mu z rozkazu wielkiego wezyra konny hufiec janczarów kurdskich.
Ten ścisnął konia ostrogami, szablą krzywą błysnął i krzyknął:
— In cza Allah! Naprzód!
Lecz nie długo biegli, bo osadził ich w okamgnieniu sam pułkownik Rogawski.
Z pierwszą setnią czarnej chorągwi stał na uboczu i końca rozgrywki drapieżnie czekał. Zderzyły się szeregi. Zadzwoniły szable na stalowych koszulkach i misiurkach janczarskich, a rośli, dzicy kurdowie jęli gęsto padać. Wreszcie, widząc, że otoczyło ich mrowie nieprzyjaciół, bo chorągiew pana Wolskiego właśnie nadbiegła, szable rzucali janczarowie i, wyjąc, o miłosierdzie skamłali.
Próżne błagania, bezsilne modły do Allaha!
Świszczę i dzwoni stał ostra, padają ludzie. Rzekłbyś koścy idą wśród trawy wybujałej i kładą, walą ją pokotem. Na przedzie szalał pan Walenty Rogawski, jeźdźców, ni to skiby lemieszem odwalając, aż dopadł wspaniałego Aghar-baszę i z nim koniem o koń się otarł.
Rąbali się długo, bo mocarny to był Turczyn i odwagi niepośledniej, lecz wyfrunęła mu szabla krzywa z dłoni znużonej; już głowę pod cios pochylił, lecz pan Rogawski, sztychem brzeszczot trzymając przed piersią baszy, krzyknął do nadbiegających towarzyszy:
— Wara, wara od tego! To mój jeniec!
Poprawiwszy się na kulbace, mówił po turecku