niemi, nie było rzeczą możliwą. Karlsen chciał już ruszyć z powrotem, gdy nagle zauważył błyszczącą w słońcu żółtą deskę, umieszczoną pomiędzy dwoma wzgórzami.
Podszedł i zadrżał.
Na wyheblowanej starannie desce wyryto napis:
„Tu pochowano ofiary listopadowej katastrofy w liczbie 3.000”
Teraz już Karlsen nie wątpił, że to jakieś straszliwe, żywiołowe katastrofy spadały na to przeklęte, zapomniane przez kulturalną ludzkość, miasto, i że pożar, które je zniszczył, dokończył i zamknął koło męki, gubiąc zesłane kobiety.
— O, przeklęci obłudnicy! — krzyknął Karlsen i pogroził komuś znienawidzonemu pięścią. —
Mordercy! Łotry! — I ruszył znów ku miastu.
Długo jeszcze błądził po martwych ulicach, zaglądał do większych domów, lecz wszędzie, prócz trupów młodych i starych kobiet, niczego nie zauważał. Nie było wątpliwości. Nieszczęsna ludność miasta wymarła.
Karlsen, nie oglądając się już, i czując za sobą pogoń szalonego, okrutnego lęku, wracał do obozu swoich towarzyszy.
Po dwuch godzinach, kiedy już słońce bryznęło krwią na śniegi i lody, i olbrzymią kulą powoli znikało w morzu, dziennikarz przy pomocy rzuconego mu sznura wdarł się na grzbiety starego krateru.
Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/102
Ta strona została przepisana.