Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— Przypuśćmy, że zrozumiem przyczynę śmierci, lecz... kto są „oni”? Przecież to ich trzeba odszukać! —
Mrucząc, i z przyzwyczajenia głośno rozważając, stary chemik powoli posuwał się w górę po pochyłem wzgórzu, skąd prawdopodobnie, można było widzieć znaczną część równiny. Marsz ten był trudny i starzec się zmęczył.
Dostawszy się na szczyt, Reinert, stwierdził, że zejście nie będzie łatwem i postanowił nieco odpocząć.
Usiadł na śniegu, i przez szkła zaczął oglądać równinę, rozciągającą się — bez żadnych nierówności — aż do kamienistych wzgórz na południu. Milczenie i ogromny spokój władczo tu królowały, i oczy męczyły się szybko, ślepione równym blaskiem monotonnej białości śniegu.
Jednakże, kiedy Reinert powstał, by zejść, wydało mu się nagle, że słyszy dziwne huczenie, szybko rosnące na sile, i wyraźnie dążące w jego stronę
Niegdyś, w młodości, Reinert w charakterze lekarza był na wojnie, i to charakterystyczne huczenie przypominało mu zbliżanie się pocisku ciężkiego działa.
Profesor odrzucił futrzany kaptur, i nasłuchiwał.
To nie było przecież złudzenie! Miarowe, a silniejsze z każdą sekundą huczenie szybko się przybliżało. Nie minęły zresztą i dwie sekundy, gdy nagle coś niewidzialne, dziko huknąwszy i zagrzmiawszy, przeleciało w pobliżu, i osypało uczonego pyłem lodowym, i owionęło mroźnym wiatrem.
Reinert stał oszołomiony.
Nie było dlań wątpliwości, że to przeleciał, niewiadomo skąd, wystrzelony, pocisk.