Nachylił się wreszcie, ażeby podnieść laskę, która mu z ręki wypadła, i wtedy wszystko zrozumiał.
Huczący przedmiot nie leciał powietrzem, lecz sunął po śniegu, i jego wąski, długi i prosty jakby przeprowadzony wzdłuż linji, ślad ciągnął się po równinie, daleko, jak sięgnął wzrok.
Profesor postanowił donieść o tem towarzyszom, szybko ruszył w kierunku Stenersena, który był niezbyt daleko.
Biegnąc, dawał znaki laską i rękami, i wreszcie zwrócił na siebie uwagę marynarza, który zatrzymał się, spojrzał na profesora i natychmiast szybko zaczął się przybliżać ku niemu. Spotkawszy się czekali, aż z poza wzgórzy ukazał się Karlsen, i wtedy zaczęli krzyczeć, dawać mu znaki laskami i rękami. Dziennikarz w odpowiedzi podniósł obie ręce, i zgiąwszy się, jak zwykle, ku ziemi, ruszył ku nim, pędem. Lecz na połowie drogi zwolnił nagle biegu, zmienił kierunek, a zatrzymawszy się, z uwagą badał powierzchnię śniegu.
— Jedźmy do niego! — krzyknął stary uczony, i szybko ruszył w stronę dziennikarza, z całej siły odpychając się laskami od twardego, jak lód, zupełnie zmarzniętego śniegu.
Kiedy profesor z Stenersenem dotarli do Karlsena, ten nie spojrzał nawet na nich, tak był widocznie zdumiony zagadkowym śladem, ciągnącym się przez całą dolinę.
— Widzicie? — wyszeptał wreszcie, wskazując palcem na śnieg.
— Ja już widziałem... powiedział Reinert, i opowiedział im o dziwnym pocisku.
Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/109
Ta strona została przepisana.