okręt, arab wstawał i, podniósłszy w górą rękę, wołał w swem gardłowem narzeczu:
— Aj-aga! Imim adrar?[1]
Nie otrzymawszy odpowiedzi, klął długo, — i powoli jakby się rozpływał razem ze swą łódką w zalewie księżycowego światła, królującego nad wodą.
Komendant szybko chodził po mostku kapitańskim, niekiedy tylko zatrzymywał się i pochylał nad mapą, myśląc i rozważając, gdzieby zajechać, aby nająć dobrego mechanika. I już był prawie zdecydowany wyruszyć w kierunku angielskiej faktorj Baturst, i chciał właśnie zejść do swej kajuty, gdy nagle zdołu nań zawołano.
— Kto tam? — zapytał Stenersen, przechylając się przez poręcz mostku, starając się rozpoznać ciemną figurę, stojącą w mroku, rzuconym na pokład przez cień schodów.
— To ja, Kielland — odpowiedziano. — Czy można wejść do pana?
— Proszą bardzo, panno Marto! Będę szczęśliwy — ucieszył się Stenersen. — Czem mogą pani służyć?
— Ja do pana tym razem w pańskiej sprawie — poważnie odpowiedziała Marta. — Oczywiście, pan, jak i inni mężczyźni, śmiać się będzie z mojej propozycji, lecz, zdaje się, że nie ma pan wyboru, a przeto propozycja moja okaże się wygodną.
— Słyszę w słowach pani — uśmiechnął się Stenersen — ironję, a zresztą nie rozumiem.
- ↑ Hej, komendancie! Co się stało?!