wszelki brud, i naciągano nowe, żółte pokrowce na zwinięte żagle, ciasno przytwierdzone do rej.
Tego dnia Stenersen widział pannę Martę kilka razy. Oczy ich spotykały się z cichą, przyjazną pieszczotą, ale i dziewczyna, i przyzwyczajony do skrywania swych uczuć marynarz, ani słowem nie dotknęli swych myśli i przeżyć. Zresztą... najważniejsze zostało już powiedzianem. Dziewczyna w krótkiem zapytaniu kapitana odgadła jego uczucie szczere i silne, jak cały charkter tego zahartowanego, mocnego człowieka. Stenersenowi zaś zdawało się, że w oczach panny Kielland widzi wzajemność, i rosła w nim pewność siebie, i zapalała się nadzieja, dająca mu szczęście. Rodziło się w nim pewne postanowienie. Noc mijała, a on chodził jeszcze w salonie, jakby w oczekiwaniu. Zdawało mu się, że Marta przyjść tu powinna, i że czas już powiedzieć jej to wszystko, o czem myśli od dawna, i dziś cały dzień, i dziś noc całą. Nie mylił się. Marta przyszła. Była tak samo ubrana, jak wtedy w dzień odjazdu, kiedy prosiła aby ją przyjął na pokład okrętu.
— Szukałam pana na mostku, kapitanie — powiedziała cicho — tam pana nie było. Powiedziano mi, że jest pan tutaj. Przyszłam panu podziękować za szlachetny, ludzki stosunek do tych, które jadą na śmierć. I ja, i wszystkie zapewne niedługo żyć będą, lecz jeśliby los nasz miał być inny, my wszystkie całe życie będziemy pamiętały o panu! —
Uścisnęła silnie jego rękę.
— Dziękuję! — wyszeptała.
Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/36
Ta strona została przepisana.