marynarza, czego nie uczynił jeszcze nigdy, w ciągu całej swej morskiej służby.
Wreszcie — w nocy — „King Adalbert” dał znak rakietą, i rozesłał rozkazy, pozwalające zarzucać kotwice. Lecz Stenersen nie poszedł spać. Chodził po swym kapitańskim mostku i patrzał, i widział, jak gdzieś tam, pomiędzy śniegami i lodami tajemniczego południa błyskały jakieś ognie, gasły i znów się zapalały, i rzucały na martwo-blade niebo słabe, migotliwe odblaski. I majaczyło się kapitanowi, że to żądne krwi duchy tej pustyni oczekują chciwie na swoje ofiary, i trwożnie brodzą, poszukując śladów. Wśród wycia wichru Stenersen jakby rozpoznawał groźne, złe głosy, jęki i skargi, to znów dziki, tryumfujący zew śmierci. A kiedy spojrzał na długi sznur świateł na okrętach, i pomyślał jasno, poco tu przybyto i co dziać się będzie na tej pustynnej wyspie, ogarnęło go uczucie wstydu i gniewu, i bezsilnie zakrył twarz rękoma.
— Uciec stąd, złamać rozkazy i popłynąć z powrotem... — rwały się w jego głowie trwożne, gorączkowe myśli, — a uświadamiając sobie zupełną ich bezsilność, tracił panowanie nad sobą i biegał po całym okręcie, jak dziki, oszalały zwierz.
Wreszcie — w bezmocnej rozpaczy — padł twarzą na poręcze mostku, i jego silne ciało jęło drżeć w napadzie męczącego, ciężkiego płaczu.
Nawet kiedy ktoś dotknął jego ramienia, Stenersen nie podniósł głowy i dopiero po chwili zapytał:
— Co takiego?
Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/45
Ta strona została przepisana.