i spełni wszystkie nadzieje. Coby to mogło być — nie wiedział, ale wiedział, że będzie.
Ryła już godzina piętnasta, kiedy komendant, oddawszy ostatnie rozporządzenia, zeszedł do kajuty i polecił podać obiad.
I wszyscy swobodniej odetchnęli. Rozjaśniły się twarze oficerów i doktora, który nawet ośmielił się zauważyć — No, wreszcie jest jakoś po dawnemu. Przez te cztery dni panował stan oblężenia!
W czasie obiadu wiatr wzmógł się znacznie, i korpus „Oceanu” drżał pod naporem fal, z szaloną siłą idących bez przerwy. Zdawało się chwilami, że okręt pęka; drżał bowiem i trzeszczał, zsuwając się z potężnej fali na dno wodnej przepaści.
Pod koniec obiadu wbiegł do kajuty, owinięty w ciepły, nieprzemakalny płaszcz, marynarz i raportował:
— Naczelnik warty rozkazał donieść panu komendantowi, że na północnym zachodzie widać żaglowiec, który jest zagrożony. Na jego fokmaszcie[1]
sygnał „pomocy”, a grot[2], widocznie, porwało morze. Jaka flaga rozpoznać nie można!
— Ruszaj na pokład — rozkazał Stenersen — i powiedz naczelnikowi, niech podchodzi do żaglowca, a jak będzie blisko, donieść!
— Jest! — odpowiedział, odwracając się, marynarz i szybko wyszedł z kajuty.
— N-tak... mruknął starszy pomocnik kapitana — nie słodko-to w czasie takiego wichru błąkać się pod żaglami po tej pustyni...