Mróz był znaczny, lecz wiatr tu nie dochodził, i Karlsen posuwał się coraz prędzej. Pochyliwszy się zapamiętał się w tym biegu, mimo, że powietrze silnie biło w jego twarz, i paliło skórę lodowatym tchnieniem. I dopiero, kiedy już ujrzał czarne grudy pierwszych budowli, zwolnił nieco biegu. Odpocząwszy i swobodniej oddychając, zaczął się rozglądać.
Wokoło stały czarne, odymione, napół zrujnowane domy, i patrzały pustemi oknami na biały śnieg i na tego samotnego człowieka, beztrwożnie tu przybyłego.
Domy były spalone.
Stenersen mówił prawdę.
Jakiś straszliwy pożar szalał w tem drewnianem mieście, i wypełnił swoją groźną pracę.
— Co się stało? — raczej z ciekawością, niż z żalem pomyślał Karlsen — Jakże mogły te kobiety, pełne energji i męstwa, pozwolić na zniszczenie miasta? Tu musiały być, najprawdopodobniej, jakieś zewnętrzne a mocarne przyczyny... —
Myśląc nad tem, dziennikarz postanowił wejść do jednego z domów, mniej od innych zrujnowanego. Był to długi, jednopiętrowy bydynek z rzędami małych, wąskich okien, obłożony po wierzchu drewnianego budulca wojłokiem i grubym kartonem. Spaliła się tylko prawa część jego, lewa zaś, przypadkowo snadź, ocalała.
Karlsen wszedł do obszernego przedpokoju, gdzie natychmiast ujrzał leżące ciało młodej kobiety. Skamieniała twarz z odkrytemi nieruchomemi oczyma zachowała wyraz ostatniego przerażenia i grozy, i groza ta udzieliła się dziennikarzowi.
Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/99
Ta strona została przepisana.