Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gadasz, jak karownik lub ostatni ciura! — zaśmiał się bosman. — Nilsenowi powiedziała wszystko...
— Skąd wiesz? — zapytali majtkowie, podnosząc się nagle.
Leżący bosman usiadł i spuścił nogi z tapczana.
— Słyszałem, rozmawiali z sobą. Było to dwa lata temu.
— Cóż mówiła? — pytano szeptem.
— Nie słyszałem... Wiem tyle, że kapitan powtarzał wkółko: „Biedna Elzo! Biedna Elzo!“
Wszyscy usiedli, a Ikonen mówił dalej:
— Zgodziliśmy się, że będzie się nazywała Otto Lowe, a my będziemy dla niej tylko towarzyszami... I tak byłoby, gdyby Nilsen nie pokochał jej... Marzy o tem, żeby była jego żoną. Dlaczego jego, a nie moją? Przecież ja ją uratowałem?
— Każdyby uratował, skoroby był przy sterze... — zauważył Michał Ryba.
— Z pewnością! To nie sztuka i nie zasługa! — dorzucił Skalny.
— My byliśmy przy wiosłach, a też pomagaliśmy wyciągać ją — ponuremi głosami odezwali się Christiansen i Hadejnen.
Zapadło milczenie, ciężkie i groźne.
— Głupcy jesteście! — zachichotał Mito. — Niech Ikonen pójdzie do kapitana i powie. Dość tego! Nie chcę więcej znać Ottona Lowego, niema Ottona Lowego, jest Elza, Mito chce ją mieć za żonę! Będzie bójka, zostanie albo Ikonen albo kapitan... Później niech do zwycięzcy idzie bosman, po bosmanie mechanik, za nim Christiansen i Hadejnen...
— Mądryś! — mruknął Ikonen. — A ty kiedyż?
— Ja? — szepnął, chichocząc, Japończyk. — Ja pójdę do ostatniego zwycięzcy i wyrwę mu kobietę, bo