Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan wszedł do łodzi i Pitt usłyszał komendę:
— Idź na pióra!
Majtkowie ujęli w krzepkie dłonie wiosła.
— Pióra do góry!
Wiosła podniosły się i niby skrzydła szybującego ptaka znieruchomiały w powietrzu.
— Na wodę! — padł rozkaz.
Czwórka odrazu odskoczyła od burty „Witezia“ i, wylatując na grzebienie fal lub zarywając się w nich nosem, pomknęła ku brzegowi.
Na dziobie szonera stał Lowe i wodził trwożnym wzrokiem za oddalającą się łodzią.
Po godzinie czwórka powróciła. Marynarze zebrali się na dziobie szonera i, siedząc w milczeniu, nadsłuchiwali.
Skądś zdaleka, niby tocząca się po morzu ciężka, miękka kula, dobiegł odgłos strzału, a później zapadła cisza, jakaś przejmująca, budząca trwogę.
Przed wieczorem, Pitt kazał znowu spuścić łódź.
— Kapitan nie lubi, gdy się wtrącają w jego sprawy... — zauważył, z niechęcią patrząc na sztormana, Michał Ryba.
— Milcz! — rzekł Pitt. — Po kapitanie ja zostałem dowódcą „Witezia“. Porwa![1]

Sztorman kazał wieść się do miejsca, gdzie majtkowie pozostawili kapitana. Rozkazawszy, aby ludzie czekali w małej zatoce, ukrytej przed falą za wysokiemi rafami, Pitt zaczął się wspinać po zboczach wysokiego brzegu. Wyszedł na płaszczyznę, pokrytą rozrzuconemi potężnemi głazami, i w niepewnym, zwodniczym zmroku nocy północnej, ujrzał Olafa Nilsena.

  1. Komenda: „Do roboty!“