Stojący przy spuszczonym falrepie majtek zręcznie schwycił rzuconą łapankę, podciągnął czwórkę do burty i umocował linkę do cwintala — słupka, wbitego w pokład.
— Jest! — rozległ się głos Lowego.
Ludzie weszli na dek, wciągnięto łódź, zamocowano ją na szpylach i okryto oponą.
W półgodziny później „Witeź“ płynął ku północy a hyz — posmyczny wiatr od rufy uciszył fale, aż ocean gładnąć zaczął i tylko lekko się posiewał. Z nim razem ucichła trwoga w sercach ludzi, stanowiących załogę szonera, a może, przyczaiła się głęboko, w nieznanych tajnikach ich dusz...
Nie trwało to jednak długo, bo już za Hammerfestem zdarzył się wypadek, który bardzo zaniepokoił Pitta.
Była burzliwa, szturmowa pogoda. Nadciągnęły od zachodu czarne, skłębione chmury, otuliły całe niebo nieprzeniknioną dla oka płachtą i nagle się rozdarły, ziejąc ogniem błyskawic. Do huku, plusku i syku wspienionego morza wdarły się echa coraz bliższych grzmotów. Burza szaleć zaczęła nad spienionym oceanem. Gięły się topy masztów, skrzypiały reje i naprężone wanty, wicher gwizdał wśród lin takielunku i dzwonił łańcuchami bardun i basztaków,[1] łopocząc płótnem parapetu na mostku kapitańskim.
Mrok otaczał statek ze wszystkich stron.
— Westa od kraju[2] — krzyknął Olaf Nilsen do sztorwałowego majtka. — Przełóż rudel na sztybor! Trzymaj w morze!
Majtek spełnił rozkaz i „Witeź“ zaczął się oddalać od brzegu, na który znosił go lewoburtowy wiatr.