Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to, widocznie, fala go strąciła za burtę — mruknął kapitan.
— Fala? — powtórzył Michał Ryba i nagle wparł wzrok w obwiązaną szyję Nilsena, w jego bladą twarz, spojrzał na sztormana, który nic nie mówił, zachowując pozorny spokój.
— Fala... — szepnął i nagle oczy mu radośnie błysnęły. — Pewno, że fala!...
Na pokładzie „Witezia“ więcej nie mówiono o Mito. Zapomniano o nim, niby o opróżnionej butelce, wyrzuconej za burtę.
Przypominała o zaginionym palaczu tylko cięższa służba i brak gorącego pożywienia. Załoga dostawała teraz wyłącznie konserwy w blaszankach i galety, ponieważ kucharz Tun-Lee musiał zastąpić drugiego palacza i odbywał swoje warugi już nie przy kambuzie, lecz przed tchnącemi żarem paleniskami kotłów.
Ocean Lodowaty spotkał „Witezia“ nieprzychylnie. Dma nie ustawała, a był to wrogi nie posmyczny wiatr.
Szoner szedł z kładzią[1] nieraz do 45 stopni, tracąc na szybkości i zwrotności, co zmuszało kapitana Nilsena do odsadzenia się daleko od brzegu w obawie przed podwodnemi skałami, zaczajonemi w pobliżu Nord Cap.

Jednakże szczęśliwie dopłynęli do Wardö i rzucili kotwicę we wschodniej części portu, zatłoczonego małemi skunerami rybackiemi, szkutami przemysłowemi, traulerami, służącemi do holowania sieci na morzu, handlowych parowców, ładujących beczki ze śledziami, sztokfiszami i tranem, surowe skóry fok i morsów, pęki kidziny — suchej trawy morskiej, fiszbin i wszystko to, co śmiałym żeglarzom hojnie daje północny ocean, wzbogacając ich i kraj, za synów którego się uważają.

  1. Pochylenie statku.