Po świeżym, wonnym, morskim wietrze Pittowi w głowie się zakręciło, gdy wyszedł na brzeg. Setki różnych zapachów ciągnęły niewidzialnemi strugami zewsząd.
Stosy suszonych ryb, złożonych na brzegu; przeciekające beczki z tranem; warsztaty, gdzie wytapiano tłuszcz wielorybi; składy, gdzie setki ludzi układało w szerokich kadziach śledzie i zasypywało je solą; fabryki konserw, doki, gdzie opatrywano dna i kadłuby statków i przesmolonemi pakułami uszczelniano ich drewniane pokłady oraz wewnętrzne poszycie; zakłady, wyrabiające nieprzemakalne płótno, ubranie, żagle, brezenty, mocne okrętowe liny i trały; garbarnie; mydlarnie, sporządzające mydło i smary z odpadków morskiego przemysłu, — ziały cuchnącem powietrzem, zarażającem cały port.
Nilsen oświadczył załodze, że będzie stał w porcie pięć dni, gdyż chciał spotkać się z doświadczonymi szyprami, nieraz prowadzącymi szonery przemysłowe i handlowe przez morze Barentza[1] i Karskie[2] i znającymi te zawiłe, niebezpieczne miejsca, pozbawione wszelkiego ruchu nawigacyjnego, a nieraz zamykane przez napływające pola lodowe.
— Nie chcę pozostawać śród Samojadów i Ostiaków[3] na zimowe leża — mówił kapitan, — chcę o wszystkiem się wywiedzieć, aby gdzieś na północy nie utknąć przy lodowych „torosach”, [4] nie wbić się kilem „Witezia“ na rafy w labiryntach małych wysepek, nie zabłąkać się w gęstej mgle po srogiej nordzie.[5] Musimy wkońcu