Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem sztormanem dużego szonera, pływającego pod prywatną banderą norweskiego szypra. Musimy odbyć ciężką ryzę wzdłuż północnego wybrzeża Azji. Mamy nadzieję, że będzie to przedsięwzięcie zyskowne, na którem zarobi każdy z ludzi załogi. Szukam trzech majtków na pokład „Witezia“ — dwóch palaczy i jednego do sztorwału i zwykłej pracy na deku...
— Jaka szkoda, że pan potrzebuje tylko trzech, a nie pięciu! — zawołał jeden z Polaków. — My razem przeżyliśmy wojnę, niewolę i ciężkie czasy na Murmanie, więc rozstawać się nie chcemy.
— To może da się załatwić! — oświadczył po namyśle Pitt. — Pomówię z kapitanem. W naszej biesiadni nie robimy różnicy pomiędzy ludźmi, a każdy z nas może być w razie potrzeby i palaczem i mechanikiem i majtkiem przy kluzie lub cumie.
— Pięknie się to przedstawia, towarzysze! — rzekł mały, krępy brunet. — Lecz nie mogę sobie wyobrazić, co ja — felczer będę robił na takim statku?
— O! — zawołał sztorman. — Z pana to ja będę miał największą pociechę!
— Czy pan choruje? — zapytał felczer.
— Bynajmniej! Lecz rzecz gorsza, bo ja musiałem dotąd leczyć chorych na „Witeziu“, a muszę panu powiedzieć, że moje wiadomości lekarskie są nader... ograniczone. Teraz nauczyłem się przewiązywać rozbite łby i wprawiać zwichnięte w bójce szczęki.
— To, podobno, marynarzom często się przytrafia! — zaśmiali się Polacy.
— A co poza tem będę robił? — dopytywał felczer.
— Będzie pan palaczem, a gdy, zajdzie potrzeba, stanie do sztorwału — odpowiedział Pitt. — Nie traćmy czasu i chodźmy do kapitana Olafa Nilsena.