Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Znaleźli go w restauracji, gdzie się zwykle zbierali szyprowie szonerów i szkut na pogadankę, szklankę mocnego ponczu lub na partyjkę wista i warcabów.
Wysłuchawszy uważnie propozycji Pitta, Nilsen zgodził się na przyjęcie wszystkich pięciu znalezionych przez sztormana „ciurów“ i kazał podać im jakiejś nadzwyczajnej ryby, przysmażonej z cebulą i czerwonym pieprzem oraz czarnego jak noc porteru.
— Jakaś strasznie ogromna i ponura sztuka z tego Norwega, ale setny chłop, bo rozumie, że brzuch — to grunt dla roboczego człowieka! — zauważył sentencjonalnie felczer Walicki.
— Niema co mówić! Raźniej teraz na świat spozierać można! — odpowiedział wysoki, chudy, lecz bardzo krzepki mechanik Luda. — A co do tej podróży na wschód Lodowatego Oceanu, to — furda! Inną drogą zajechać można do Poznania. Ziemia okrągła i zamiast od lewej strony, wjedziemy od prawej.
— Jak się widzi! — odpowiedzieli inni ze śmiechem.
Sztorman, rozmawiający tymczasem z kapitanem, podszedł i oznajmił nowym marynarzom, że chce odprowadzić ich na statek. Wkrótce w tylnym kasztelu zaczęli się urządzać Polacy. Bosman Ryba i mechanik Skalny bardzo się ucieszyli przybyszom, gdyż pierwszy mógł pomówić z nimi po rosyjsku, drugi zaś — dziwaczną mieszaniną niemieckiej mowy i polskiej.
Widząc to, Pitt Hardful zmarszczył czoło, co było u niego oznaką głębokiego namysłu. Strzepnął palcami i gwizdnął zcicha. Wykombinował nową rzecz, która go bardzo ucieszyła.
Wesoły i pewny siebie wyszedł na miasto i skierował się do muzeum, gdzie usiadł w czytelni i zaczął wertować książki o żegludze na Lodowatym Oceanie.