Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Wymieniał alki, gagarki, kajry i lodowe ptaki, wskazując ręką na morze, w które wpadały „z ptasich gór“ coraz nowe stada.
Skały wysp były pokryte grubą warstwą „guano“ tego potężnego i drogiego naturalnego nawozu, leżącego odłogiem na wszystkich niemal wyspach i nowoodkrytych lądach arktycznej sfery.
Przejście przez Karską cieśninę było, jak się spodziewał kapitan, wolne od lodu, nagromadzającego się tu w innej porze roku.
O wschodzie słońca przesunęły się z obu stron „Witezia“ brzegi Nowej Ziemi i morze stanęło otworem przed zuchwałym szonerem.
Jednak w kilka godzin później zjawiła się kra i temperatura nagle spadła do zera.
— Zbliżamy się do pól lodowych, — mruknął Pitt.
— W każdym razie spotkamy większą ilość pływającego lodu — odpowiedział Nilsen i jakby na potwierdzenie jego słów błysnęła na horyzoncie biała, skrząca linja.
Tafle wytartego przez wodę lodu, całe zwały potrzaskanego skrzepłego miału lodowego płynęły na spotkanie „Witezia“, który z głuchym trzaskiem i sykiem rozbijał je i kruszył bez trudu, zręcznie wymijając większe masy lodu.
— Na wszelki wypadek zmienię kurs — rzekł Nilsen i zakomenderował Stefanowi Sawickiemu, stojącemu przy sztorwale:
— Rudel na południe! Rudel na południo-wschód!
„Witeź“ w ciągu kilku dni umykał przed płynącemi, zbitemi i spojonemi z sobą taflami lodu, przeszedł w pobliżu półwyspu Jamał oraz wysp Białej i Wilkickiego, a w kilkanaście godzin po ominięciu czarnego