Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

spychu wyspy Diksona, zaczął ostrożnie i powoli, rzucając sondę do mierzenia głębokości, sunąć pomiędzy niskiemi brzegami lądu, a niezliczonemi wysepkami Kamienistego archipelagu. Nareszcie Nilsen kazał rzucić kotwicę w głębokiej zatoce, do której wpadała rzeka Pyazina, wnosząca do morza szerokie pasmo mętnej, brunatnej wody.
— Szesnaście dni zabrała nam ta pływanka! — zawołał Pitt. — Nie możemy tu długo popasać, bo ogarnęłyby nas lodowe pola, gdy zerwie się północno-wschodnia dma!
— Popasać tu długo nie będziemy! — mruknął Nilsen. — Prędko się załatwimy...
Od brzegu, otoczonego pasem przymarzniętego lub wyrzuconego na strąd[1] lodu, rozbijanego i łamanego przez szeleję,[2] odpłynęło kilka łodzi.
Z burty rzucono przybywającym drabinki sznurowe i wkrótce na deku zaroiło się od tubylców. Byli to Samojedzi, koczujący na brzegach Tajmyrskiego półwyspu i przylegającej tundry.
Tubylcy mieli radosny uśmiech, tak dziwny na ich wyniszczonych, zbiedzonych twarzach.
Jeden z Samojedów mówił łamaną rosyjską mową, objaśniając, że już od trzech lat żaden kupiec do nich nie zaglądał, a wysłani z koczowisk ludzie jeździli saniami, ciągnionemi przez psy do osad, położonych nad rzeką Jenisej.

— Żadnych towarów tam jednak nie znaleźli, chociaz dla wymiany zabrali z sobą kilka „sorok“[3] futer bia-

  1. Płaski, niski brzeg.
  2. Szeleja — fala, wybiegająca na brzeg.
  3. Bele po 40 sztuk.